„Starcie królów” George R.R. Martin

Wydawnictwo: Zysk i S-ka
wydanie: 2012
tytuł oryginału: A Clash of Kings
tłumaczenie: Michał Jakuszewski
oprawa: miękka
liczba stron: 1022




Po Grze o tron przyszła kolej na Stracie królów. Pan Martin urzekł mnie na tyle, że pochłonęłam II tom sagi Pieśni lodu i ognia. „Ogon komety przecinał blask jutrzenki niczym czerwona szrama krwawiąca ponad turniami Smoczej Skały, rana zadana różowopurpurowemu niebu”. [str.7] To zdanie wprowadza nas w fabułę II części sagi. Kometa na niebie nie jest zjawiskiem codziennym, dlatego może coś wróżyć. Jedni mówią, że czerwona kometa jest zwiastunem nowej ery, wysłannikiem bogów; drudzy, że to znak, gwiazda bitewna, która zapowiada przypływ, a razem z nim wojnę, krwawią i ognistą; jeszcze inni widzą w niej odradzające się smoki. I tak naprawdę, to każda ze stron ma trochę racji, a interpretacja jest na swój sposób prawdziwa.

Westeros, po śmierci króla Roberta, nie było już zjednoczonym królestwem. Na tronie zasiadł Joffrey - owoc kazirodczego związku królowej Cersei i jej brata Jaime'go Lannistera. Nedd Stark odkrył prawdę i chciał przekazać ją królowi. Nie zdążał jednak, gdyż Robert zginął na polowaniu (przez nadmiar wina podawanego przez jednego z Lannisterów), a Nedd został ścięty. Plotka jednak została. Bracia króla (Stannis i Renly) uciekli, ogłaszając się w różnych częściach kraju królami, a na północy kolejnym władcą został obwołany Robb Strak (syn Nedda), który również chce stanąć do walki o tron. Poszczególni lordowie opowiadają się za odpowiednim dla siebie kandydatem, oczywiście po to, aby uszczknąć jak najwięcej tytułów i ziem dla siebie. A kandydaci zbierają armię. Panuje zatem chaos. Nie wiadomo kto kogo popiera, a kto przejdzie zaraz na stronę wroga. Każdy z każdym chce się zmierzyć, eskalacja przemocy szybko się rozkręca. Gwałty, grabieże i porwania są na porządku dziennym, a gdzieś tam w komatach rozgrywa się pozorowane dworskie życie.

Sansa Strak, otoczona przez Lannisterów, nie mając innego wyjścia, przyjęła rolę potulnej i uległej narzeczonej króla Joffrey'a. Uczy się dworskiej etykiety, a Cersei każdego dnia udziela jej solidnej lekcji "bycia przyszłą królową". Natomiast Arya Strak, przebrana za chłopca, uciekła z zamku, przyłączając się do bandy zbirów zmierzających na Mur do Nocnej Straży. Ta też codzienne musi się czegoś uczyć, ale nie ma to nic wspólnego z dworską etykietą. Jest jeszcze Jon Snow, który wyruszyła aż za Mur, w poszukiwaniu zaginionych zwiadowców i zbadaniu terenu, co do obecności Innych. W Winterfall został się przekłuty do łóżka Bran, jako zarządca zamku. Królowie Stannis i Reny czują się bardzo pewnie, szczególnie Stannis, który zjednał sobie tajemnicze moce i kapłankę, która widzi jego zwycięstwo w ogniu. Mroczne cienie, niewyjaśnione zjawiska tylko nakręcają spiralę żądzy władzy. Tymczasem przez rozległe pustynie i kaniony przemierza Daenerys ze swoją zdziesiątkowaną armią i trzema smokami, aby również upomnieć się o Żelazny Tron. Chętnych zatem wielu. Kto wygra to stracie?

Martin zabiera nas w sam środek strać królów, przed ścianę rozżarzonej do czerwoności stali, płonącego drewna i buzujących płomieni. Gdzie wszędzie trwa wojna, każdy walczy ze swoim sąsiadem, a nadchodzi zima... obłęd, straszny i upiorny, nie tylko dla tych, co walczą. Nie można zapomnieć też o dyplomacji, to dziedzina przeznaczona dla karła Tyriona Lannistera (bardzo barwnej postaci), który jako jeden z nielicznych, próbuje zapobiec rozlewowi krwi, choć zawsze robi wszystko z myślą o sobie tudzież zaspokajaniu swoich pragnień. Ale intrygi, wszelkie manipulacje, podjudzanie, prowokacje nie są mu obce.

Pan Martin rozbudził mój apetyt na więcej, choć I część sagi urzekła mnie bardziej. Tutaj, mimo tych różnych wojen i potyczek, akcja jest wolniejsza, pojawia się mnóstwo innych wątków, opowieści w opowieściach, które trochę rozwlekają akcję. Fakt, że pozwala to bardziej poznać bohaterów, jednak zwalnia nieco tempo, działając nużąco, ale w końcu nie jest to powieść sensacyjna, tylko fantastyka w najlepszym wydaniu. Martin w jednym z wywiadów powiedział: "Moim Harrym Potterem był Conan Barbarzyńca. W książkach fantasy musi występować magia. Jest ona niezbędnym składnikiem. Ale magia jest jak sól w gulaszu. Zbyt wiele soli psuje smak". Nic dodać, nic ująć. Czuć tu powiew barbarzyńskiego serca i duszy Conana, a magia... Właśnie magia. W I tomie było jej jak na lekarstwo, tutaj powoli się odradza. Smoki Daenerys rosną i przybywa im coraz więcej sił. Mroczne cienie Stannisa wyłaniają się z mroku, a raczej z ognia, ze świtała. Do końca jednak nie wiadomo jakiego są pochodzenia.

No i postacie. Dopracowane na każdej płaszczyźnie. Narracja jest tu trzecioosobowa, opowiadana jednak z perspektywy różnych bohaterów, uzupełniających fabułę nawzajem. Pojawiają się nowe wątki: Davos, dowódca armii króla Stannisa i Theon (mój ulubieniec, pod względem dopracowania charakteru postaci), przyjaciel króla Robba, ale do czasu, jak się okaże później. Apetyt więc rośnie. Należy go tylko nasycić. Polecam, gorąco. Kto jeszcze się nie przemógł co do Martina, to najwyższa pora, aby to uczynić, choć zatopienie się w jego świat z pewnością będzie ogromnym pożeraczem czasu.
Aaa, i bardzo mi się podoba, jak bohaterowie się do siebie zwracają (wiem, że to dworska etykieta, ale uroczo brzmi): My Lord - My Lady.


Komentarze

  1. Tyrion jest moim ulubieńcem :D
    Pochłonęłam i drugi tom z wypiekami na twarzy, ale jakoś nie mogę zabrać się za "Nawałnicę mieczy", za dużo innych zaległości... Póki co idziemy łeb w łeb, jeśli chodzi o Martina :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyrion, o tak :)
      Też się jeszcze nie zabieram, zaległości również mi się piętrzą, więc póki co - przerwa na Pana Martina ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

popularne posty